Białystok. Matka zakażonego Sars COV-2 dziecka opowiada o koszmarze

Oto oświadczenie Anny Drabikowskiej – matki zakażonego wirusem dziecka:

,,Przez dłuższy czas zastanawiałam się, czy opisać wam moją wczorajszą przygodę ze służbą zdrowia. Nadal mam wątpliwości, czy postępuję słusznie, ale wydaje mi się, że dla wspólnego dobra, warto abym podzieliła się swoimi doświadczeniami. Oby nam to wszystkim wyszło na zdrowie. Część z was już wie, że jestem mamą chłopca zakażonego Sars COV-2. Gdyby to zależało ode mnie, nie dowiedzielibyście się tego wcale, lecz byli tacy, co mnie uprzedzili.

Chciałabym opisać wam wczorajszy dzień

Z rana dzwonią do mnie bliscy i mówią, że drugą osobą chorą na Podlasiu jest dziecko, pytają, czy to moje. Nic nie wiem. Rozmawiam z teściową. Ona też już to słyszała i nic nie wie. Po krótkiej chwili oddzwania do mnie i mówi, które konkretnie moje dziecko jest zakażone. W mediach pojawia się informacja o chorym dziecku z rodziny pierwszego zakażonego. Dopiero wtedy dzwoni sanepid. Inni byli szybsi. Wysyłają po nas karetkę. Ustalam z panią z sanepidu, że biorę ze sobą rzeczy spakowane dla mnie i trójki dzieci na wypadek hospitalizacji. Możecie wyobrazić sobie, że trochę tego jest. Przyjeżdża po nas pan kosmita w skafandrze, dostajemy maski, jedziemy. Podwozi nas pod DSK. Przy frontowym wejściu, które jest zabezpieczone taśmą, po prawej stronie są drzwi, do których prowadzi podjazd dla wózków. Pan podprowadza nas pod drzwi i dzwoni. Kiedy informuje, że nas przywiózł, kobiecy głos mówi, że personel nie jest gotowy, że pielęgniarka już się przebiera. Facet wzdycha, że przecież dzwonił, że po nas jedzie i odchodzi.

Czekamy sobie kilka minut w maskach z tymi wszystkimi pakunkami. Ja cały czas kaszlę, choć wynik mam ujemny i zapowiedziane powtórzone badanie. W tym czasie po chodniku przechodzą przypadkowi przechodnie. Może nic im się nie stanie, mamy maski i jest zachowana odległość kilku metrów. W końcu, zabezpieczona odpowiednim strojem, pielęgniarka otwiera nam drzwi i mówi, żebyśmy włożyli swoje rzeczy do czerwonego, foliowego worka. Pokazuję jej naszą walizkę z ubraniami czterech osób i kilka innych tobołków i stwierdzam, że nie da rady. A ona pyta się, po co to wzięłam. Przecież nie wchodzimy na oddział. Ja sobie myślę, że gdybym musiała zostać, to ciekawe kto chciałby wejść do mojego mieszkania i spakować nas. Zamyka raz jeszcze i idzie się zapytać, co ma robić. Wraca z kilkoma workami. Koniec końców wchodzimy do środka, dzieci zostają zbadane i decyzją lekarzy jeden z synów ma zostać hospitalizowany. Pozostali mogą opuścić budynek. Oczywiście chcę zostać z chorym synem, który bardzo źle znosi samotność.

Udaje mi się znaleźć pomoc

Nie będę już pisać o tym, jak ciężko zorganizować opiekę dla dzieci, które potencjalnie mogą zarażać. Babcie mają swoje lata i choroby. Inni pracują i nie uśmiecha im się kwarantanna, poza tym wszyscy się boją. Ale to nie o tym post. Udaje mi się znaleźć pomoc (dziękuję siostrzyczko, dziękuję Natalko).
syna zabierają na badania. Przyjeżdża moja siostra.

Chcę odprowadzić dzieci i wrócić, poczekać na syna, ale okazuje się, że muszę zabrać wszystko, wyjść na zewnątrz i inną drogą dotrzeć na oddział zakaźny. Pytam się pielęgniarki, jak trafić. Mówi, że głównym, frontowym wejściem i tam mnie pokierują. Trochę się dziwię, bo wejście to jest zabezpieczone taśmą. Zostawiam dwoje dzieci z siostrą, a sama wspinam się, totalnie już zmęczona dniem, z wielką walizką po dosyć wysokich schodach (kojarzycie główne wejście DSK).

Za duża walizka

Dzwonię, tłumaczę, że jestem mamą chłopczyka zarażonego SARS, otwierają mi drzwi. W środku pytam się, gdzie na oddział zakaźny. Pan mówi, żebym poczekała, musi zadzwonić. Mijają mnie pracownicy szpitala, pacjenci, nawet jakaś kobieta w ciąży, a ja kaszlę w tej maseczce, nieprzerwanie. W końcu dowiaduję się, że mam iść cały czas prosto i na końcu korytarza jest oddział zakaźny. No to sunę z walizą, mijając kolejne dwie kobiety. W końcu jestem przed drzwiami, dzwonię i co?… Dowiaduję się, że nie mogę tędy wejść na oddział. Dostaję instrukcję, że mam wrócić tą samą drogą, wyjść drzwiami frontowymi, obejść budynek dookoła i wejść od zaplecza „takimi drzwiczkami, które będą przed schodami na balkon”. No to idę, podłamana, zmęczona, kaszląca z tą wielką walizą. Na podwórku spotykam młodego mężczyznę stojącego na chodniku i proszę, żeby się odsunął. Znajduję wejście na oddział, otwiera mi pielęgniarka i mówi: „Wzięła pani stanowczo za dużą walizkę na oddział zakaźny”.

Widać zmartwiła się zdrowiem innych.
Moje chłopaki zachorowały pierwsze. Co będzie jeśli zaczną przyjeżdżać dziesiątki albo setki pacjentów?

 

Epilog

Po wpisie Anny Drabikowskiej Uniwersytecki Dziecięcy Szpital Kliniczny w Białymstoku zmienił procedury postępowania. Jak oświadczyła dyrekcja szpitala zwiększyła się opieka nad drogą pacjenta, czy jego opiekuna, do oddziału obserwacyjno-zakaźnego. Wszyscy pracownicy zostali jeszcze raz przeszkoleni. Teraz osobiście mają odprowadzać wszystkich na oddział.

 

Red. OKO

Fot. Facebook Anna Drabikowska

Facebook Anna Drabikowska

4 1 vote
Article Rating
  • Lider nowy

Powiązane artykuły:

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

Partnerzy